piątek, 29 listopada 2013

Shopping fever... i świczka o zapachu dziecięcej kupki :D

Aloha!!!
Mieliście kiedyś do czynienia z "zakupową gorączką". Do dzisiaj nie sądziłam, że coś takiego może istniec. Objawy:
- szalone bieganie po sklepach
- kupowanie wszystkiego co popadnie
- zapominanie tego co trzeba kupic
- zadyszka
- szaleństwo w oczach

Dzisiaj zachorowała na to moja Siostra. Umówiłyśmy się na zakupy w celu kupienia dla niej ozdób świątecznych i piżamy na zimę. Początkowo szło nam całkiem nie źle. Chociaż już po za parkowaniu i jeździe ruchomymi schodami zaczęłam się zastanawiać czy zaparkowałam na części z Okularami, Foką czy Leżakiem. Gdy pojawiłyśmy się na parterze wielkiego Centrum Handlowego pierwszym przystankiem miał być sklep z wymarzoną kurtką Sis. Jednak spoglądając w prawo i lewo nie potrafiłam określić swojej pozycji geograficznej. Topografia tego wielkiego sklepu jest dla mnie nie do ogarnięcia. Postanowiłyśmy zdać się na elektroniczną informację. Po zlokalizowaniu wielkiego interaktywnego pulpitu zaczęłyśmy szukać naszego sklepu. Po chwili czułyśmy się jak byśmy zamieniły się miejscami z Tony'm Stark'iem (Iron man) lub Tom'em Cruise z "Raportu Mniejszości". Pulpit okazał się bardzo fajną zabawką. Obrazy można było przewijać, obracać i nawet drogę ci wyliczało. Przy okazji okazało się, że jesteśmy na alei Francuskiej, a nasz sklep znajduje się na alei Olimpijskiej. Dotarcie tam na piechotę zajęło nam jakieś 20 min przy okazji do naszej listy "sklepów do odwiedzenia" dodałyśmy jakieś 5. Te centra specjalnie tak budują, że trzeba przeleźć cały sklep, żeby dotrzeć do celu. Przy okazji niezłym biznesem były by takie mini autka do poruszania się po alejach między sklepami. W końcu gdy przekroczyłyśmy granicę sklepu Sis zapomniała co ma kupić i bez celu snułyśmy się miedzy wieszakami. Rozum odzyskałam dopiero przy kasie kiedy trzymałam chyba z 5 rzeczy, które były mi kompletnie nie potrzebne. Moja towarzyska również stała z górą ciuchów z miną lekko zdziwioną z powodu ilością zakupów. Dzięki bogom odzyskałyśmy przytomność i udało się odwiesić te wszystkie szpargały. Z całego tego chaotycznego biegania zgłodniałyśmy. Postanowiłyśmy iść na kawę i ciacho. Gdy byłam w centrum poprzednio widziałam świetną kawiarnię z mnóstwem kolorowych foteli. Niestety to jedyny fakt jaki zapamiętałam o tym miejscu. Ruszyłyśmy więc na poszukiwania. Po jakiś kolejnych 30 minutach udało się nam odnaleźć wymarzone miejsce. Nasze tryumfalne miny musiały bardzo rozbawić sprzedawcę ponieważ bardzo szeroko się do nas uśmiechał :). Zamówiłam moją ulubioną kawę i najpyszniej wyglądający kawałek ciasta. Dawno nie jadłam tak pysznego makowca, a owe kolorowe fotele okazały się przyjemnie przytulne :). Siedząc i zapadając się w siedzenia  Sis przyznała się do faktu, że z powodu tak dużej ilości sklepów kompletnie zgłupiała. Totalnie zapominając o tym po co wyszłam na zakupy. Chwilę zajęło nam ponowne zrobienie listy rzeczy koniecznych do kupienia. Najedzone i z kofeiną w żyłach ruszyłyśmy dalej. Siłą musiałyśmy się nawzajem odciągać od najróżniejszych wystaw. Parę razy znowu trzymałam w rękach stado wieszaków z rzeczami przeraźliwie drogimi i kompletnie nie potrzebnymi. Ech... chociaż teraz się zastanawiając wcale nie były takie nie potrzebne ;]. Udało mi się zaoszczędzić pieniążki i kupiłam tylko to co od początku zamierzałam. Jestem z siebie dumna. Zakochałam się w świeczkach zapachowych. Co prawda ta miłość pojawiła się już dużo wcześniej. Tym razem jest bardziej ukierunkowana. Przy stanowisku ze świecami zapachowymi spędziłyśmy chyba z 30 min. Pani ekspedientka wyciągała co raz to nowe świeczuchy, o co raz bardziej fantazyjnych nazwach np. świeże pranie, święta czy cynamonowe ciasto. Ten ostatni pachniał dosłownie jak kupa mojego dziecka. Okazało się, że ktoś zarabia na zapachu dziecięcej kupki. W dodatku Pani sprzedająca stwierdziła, że to jeden z popularniejszych. Ja mam taki sam zapach w domu, wystarczy otworzyć kosz na pieluchy. Gdy podałam nam czarną, pomyślałam że to na pewno jakiś szajs dla satanistów.  Zapach coś mi przypominał, nie mogłam przestać jej wąchać. Razem z Sis na zmianę wyrywałyśmy ją sobie z rąk. Okazało się, że jest to zapach męskiej wody kolońskiej. Nie sądziłam, że kiedy kol wiek znajdę świeczkę pachnącą jak mój Pan X :D. Teraz będę miała go nawet jak go nie będzie :D. Po tych całych zapach miałam już dosyć tego łażenia. Sis udało się zakupić stado poduszek a ja wyszłam z torebką świeczek. Z tej euforii kompletnie zapomniałam na jakim parkingu zostawiłam auto. Kolejną godzinę poszukiwałam mojego mobilu. Gdy w końcu odnalazłyśmy furę byłyśmy zmęczone i spocone...ale było warto :D 

 Nocne zabawy Coco...i kurczaka :)
 Śniadanie sałatka home-made i dyniowy chlebek...:D
 Rozpusta...
 Coffe Factory w Centrum Rivera...pycha kawa i ciacha


Moje dzisiejsze zdobycze...Softy Blanket...

środa, 27 listopada 2013

Ups!!! Suprise!!! Był dół i go nie ma...

Aloha!!!
Mój życiowy dół już minął...odszedł w niepamięć...i to za sprawą pewnej sytuacji :D Dawno się tak nie uśmiałam. A w dodatku przypomniał mi się PMS. Okazało się, że cały ten mój dół i załamanie nerwowe było spowodowane faktem wyżej wymienionego stanu. Dawno już się z nim nie spotkałam. W sumie to od września poprzedniego roku. Totalnie zapomniałam wtedy  się czuje kobieta. To stąd brały się wszystkie moje zachcianki. Na przykład ostatnio pochłonęłam pół czekoladowego tortu, którego moja mam przywiozła z Koszałkowa. Albo fakt, że Pan X działał na mnie jak płachta na byka. Wszystko się wyjaśniło dzisiaj :). Nagle moje zmartwienia przestały być tak olbrzymie. Problemy skurczyły się do rozmiarów mróweczek. Teraz tylko brzuch boli. Kolejne uczucie, do którego trzeba na nowo przywyknąć. Wcale nie należy do najprzyjemniejszych. Dobrze, że chociaż w domu został jeden tampon. Sama nie wiem jak to się stało bo od paru miesięcy nic podobnego nie kupowałam. Myślę, że to mój anioł stróż od tamponów ułatwił mi znalezienie tego magicznego "korka".
Ostatnio nie miałam za dobrego humoru, a wczorajszy tekst był jego odzwierciedleniem. Moje samopoczucie można było określić w 3 słowach...depresja depresja depresja. Serio, nawet się zastanawiałam nad kupieniem jakieś ziółek na poprawienie nastroju. Zostałam powstrzymana przed tym szalonym pomysłem. Po mojej wczorajszej publikacji. Znajoma z Singapuru postanowiła mi pomóc. Dała radę, żebym założyła zeszyt w którym będę zapisywać rzeczy za które jestem wdzięczna. Ona i jej koleżanki z Korei takie prowadzą i podobno pomaga. Ułatwia przypominanie sobie, że nawet w najgorszych chwilach dzieją się rzeczy dobre i mamy za co być wdzięczni. Gdy świat stara się nas dobić zapominamy o tym co miłego nas spotkało. Dopiero gdy usiądziemy i na spokojnie się zastanowimy nad całością sytuacji okazuje się, że nie zawsze jest bez wyjścia. Czasami wystarczy tylko spojrzeć na nią z innej perspektywy. Można spróbować odwrócić uwagę. Ja zaczęłam sprzątać. W mojej magicznej książce o prostocie życia, podstawą prawidłowego funkcjonowania jest porządek w okół siebie. Zakasłam rękawy i wzięłam się do roboty. Poukładam wszystkie zalegające ubrania, odkurzyłam, umyłam podłogi, starłam kurze, umyłam łazienkę i kuchnię. Dom przestał przypominać śmietnisko. Pomogło...nagle poczułam, że mogę oddychać swobodniej. Tego mi brakowało porządku. Ostatni czas był tak zwariowany, że wszystko zaczynało się zlewać w jedno. Wiem już skąd brał się ten pulsujący ból głowy. Teraz po małej metamorfozie wszystko wygląda lepiej. Najważniejsze, że ja się czuję lepiej. Wieczorem usiałam i zaczęłam tworzyć listę rzeczy za które jestem wdzięczna. Jest ich naprawdę sporo. Nie zdawałam sobie sprawy jaką ja jestem szczęściarą. Każdemu polecam tą metodę. Może w najbardziej czarnej chwili taka lista pomoże.

Ps.
Zajrzyjcie na ostatni filmik Coco przeprasza, że zjadała pół kwiatka...;]
Pierwsze zdjęcie to widok z okna mojego salonu...u nas na Końcu Świata już zima pełną parą.
Mój własny notes do zapisywania  spraw i rzeczy, za które jestem wdzięczna :) Kolorowany ekologicznymi kredkami Bambino :D zostały mi jeszcze z pracy...;)
Bąbel ... "tato chyba coś grubszego dzieje się w mojej pieluszce"
Co robi mama i Pączek kiedy siedzą razem w domu...nudzą się i robią zdjęcia..."Big Eyes photo shoot"

Ja chcę takie ubranko na kubek!!!
 



wtorek, 26 listopada 2013

Bliskie załamanie nerwe...








Aloha!!!
Zły dzień...co to tak naprawdę znaczy. Myślę, że wymiar takiego uczucia jest względny. Kiedy już czujemy, że gorzej być nie może życie zaskakuje nas nowymi rewelacjami. Los z uśmiechem na ustach i piosenką pt."A co tam tyle wytrzymał to dołożę mu jeszcze więcej na barki" kombinuje jak tu nam ubarwić egzystencję. Ostatnio czuję się jak by ktoś tam na górze dość mocno testował moją wolę przetrwania na tym ludzkim padole. Jak mogliście zauważyć od jakiegoś czasu nie pojawiały się nowe teksty. Nie ukrywając nie było kolorowo. Po tych prawie 2 tygodniach czuję się tak pusta emocjonalnie jak gumowy kurczak moich psów. A dokładniej ujmując to co z niego pozostało. Aktualnie nie ma już głowy, została mu jedna noga, a piszczące "serce" zostało bezceremonialnie wyrwane i zmielone w psyku mojego słodkiego Yorka. Dokładnie tak się czuję. Chociaż brak głowy mógł by być nawet przyjemny, może wtedy znikł by ten pulsujący ból w mojej czaszce. Naprawdę czuję się zmęczona, wymięta, zgnieciona i rozdeptana jak komar, któremu wszyscy życzą śmierci. Dawno już tak źle się nie czułam. Paradoksalnie moje ciało, w sensie fizycznym, dawno nie było w tak dobrej formie. Mój brzuch i pośladki zaczynają nabierać całkiem ładnych kształtów, a siła w rękach pozwala mi na dźwiganie Królika bez większego marudzenia. Niestety moje wewnętrzne samopoczucie jest przeciwieństwem moich coraz to większych bicepsów. Czuję się tak jak bym cały czas była poddawana jakimś próbom. W kółko pojawiają się nowe challeng'e i z levelu na level są co raz trudniejsze. Jak już sobie z jednym poradzę to zaraz wyskakuje mi nowy i to od razu wali pełną parą prosto w mój emocjonalny "splot słoneczny" sprawiając, że nie mogę oddychać. Jest mi naprawdę ciężko. Z natury jestem osobą, która nigdy się nie poddaje bez walki. Uważam, że zawsze jakoś sobie można poradzić. Nie ma sytuacji bez wyjścia... Powoli zaczyna brakować mi pozytywnych emocji. Co raz częściej się przekonuję, że są sprawy beznadziejne, gdzie nic nie da się zrobić. Jak wcześniej wysiłek sprawiał, że zapominałam o problemach, tak teraz nawet to już nie pomaga.  W dodatku, dźwigam na swoich barkach nie tylko swoje zmartwienia. Dodatkowo mam jeszcze te Pana X. Niestety mój mąż nie potrafi zostawiać pracy poza domem i często przynosi problemy ze sobą. Przekłada się to na nasze prywatne życie, które przez to nie staje się wcale bogatsze. Nie przeszkadza mi to w sumie od tego ma się to drugą osobę, żeby cię w spierała w trudnych chwilach.  Powinno się razem szukać wyjścia z sytuacji. Ostatnio nie bardzo nam to wychodzi. Sama też ostatnio miewam chwile zwątpienia. A cały dzisiejszy czas jest chyba apogeum te wszystkiego co ostatnio się dzieje... krótko wyliczając:
1. Zasypało nam drzwi...(śnieg...i brak łopaty do odśnieżania)
2. Zasypało mi samochód (brak odpowiedniej miotły do odśnieżania, w dodatku nie zdążyłam umyć samochodu więc całe to błoto pośniegowe schodzi jeszcze ciężej)
3. Zgubienie bardzo ważne rzeczy (to już w ogóle M.A.S.A.K.R.A!!!!! )
4. Chory dorosły mężczyzna w domu ;]
5. Chory mały mężczyzna w domu ;]
6. Użeranie się z psami, bo nie mają zamiaru wychodzić na spacer w taką pogodę (Jack oddala się na pół metra od drzwi po czym staje i się na mnie patrzy z miną "sama się tu załatwiaj...mi wszystko zamarza")
7. Kursowanie między domem a pracą Pana X (dzisiaj dokonałam tego 2 razy)
8. Walka z Królikiem (oj tak moje słodkie małe dziecko zaczęło dość mocno i głośno manifestować to czego chce. A tylko spróbuj człowieku zrobić coś nie po jego myśli.  Kończy się to wrzaskiem i rzucaniem rzeczami we wszystkie strony. Czasami nawet krwawymi ranami, ja już mam 3 strupy na twarzy.)
9. Cały mój dzisiejszy plan mi się rozsypał...a bez planu jestem jak dziecko we mgle...

Co za koszmar...!!! Dobrze, zaraz ten dzień się skończy...Jutro będzie lepiej...Musi być...

czwartek, 21 listopada 2013

Insomnia part 2...czyli moje dziecko jest ząbkującym wilkołakiem...

Aloha!!!
Przepraszam, że ostatnio zaniedbuję moje  pisanie, ale jestem wykończona. Padam na twarz...oczywiście wszystko to zasługa mojego Króliczka. Od paru dni wychodzą mu zęby, a dokładnie górna, prawa czwórka. Do tego doszła jeszcze pełnia księżyca... Czasami mi się wydaje, że mam małego Wilkołaka a nie bobasa. Całość zaowocowała nie przespanymi nocami...Od 4 dni nie śpię...ostatnio Maluszek postanowił ubarwić mi noc bawiąc się do 5 rano. Walił klockami w szczebelki skutecznie uniemożliwiając mi Relax. Myślę, że może jutro uda się chwilkę po pracować. Chociaż wszystko zależy od mojego stanu umysłu. Mój mózg boli mnie przy każdej próbie sformułowania bardziej złożonej myśli, a każdy niepożądany dźwięk wywołuje permanentny, pulsujący ból. Funkcjonuję tylko i wyłącznie dzięki mojej bezgranicznej miłości do Pączka. Chociaż, gdy na zegarze wybija 4 rano zaczynam odczuwać lekko mówiąc dyskomfort. Szczególnie, gdy próbuję zasnąć a Synek zaczyna bawić się w Rock'iego Balbo'e naparzając w ścianki łóżeczka czym tylko popadnie. Mam nadzieję, że ząb wylezie szybko bo inaczej czeka mnie wizyta w zakładzie psychiatrycznym. :D Jedynie obrazki poniżej poprawiają mi humor. Jest ciężko. Miewam chwile słabości gdy tylko nie cenzuralne słowa pchają się na usta. Ale za chwilę spoglądam na szkraba, a on uśmiecha się od ucha do ucha i całe zmęczenie mija. Co prawda na nowo pojawia się równie szybko jak odeszło i takie to błędne koło. Plusem jest fakt, że nadrabiam w nocy moje ulubione seriale. Od 24:00 do 9:00 rano mam internet za darmo na najszybszym transferze więc, bezwstydnie oglądam "Pamiętniki Wampirów", "Skandal", "Chirurgów", "Supernatural", "Teorię Wielkiego Podrywu" i "Jak poznałem waszą matkę". Jestem już prawie na bieżąco z odcinkami. Jeśli komuś się nudzi po nocach jak mnie polecam.
A przy okazji postanowiłam wprowadzić dietę... ograniczam mięso do minimum. Może za jakiś czas totalnie pozbędę się go z mojego menu. To już moja 3 próba podejścia do akcji "Od teraz będę wcinać tylko warzywa".






 To nie deser...tylko tosty :D

niedziela, 17 listopada 2013

Blondynka w kuchni vol. 3 Czyli domowe obiadki z blondi...Schbowe z morelai i rodzynkami...:D





Aloha!!!
Dzisiaj kolejna odsłona z cyklu "niedzielny obiad" czyli gotujemy z blondynką 3. Przygotowałam dzisiaj pyszny "Schab z morelami i rodzynkami".

Pan X uwielbia te małe kotleciki, dzięki suszonym morelom i rodzynką mają lekko słodkawy smaczek. Polecam szczególnie, jeśli nie możecie doczekać się świątecznych frykasów. Pieczone, suszone owoce mają nie samowity zapach, dzięki czemu nadają nie powtarzalną atmosferę niedzielnemu obiadowy. Schabowe stają się bardziej soczyste i kruche. Ja lubię podawać go z domowymi frytkami lub kaszą jęczmienną (po prostu innej nie lubię). 

Oto składniki:

4 kawałki mięsa ze schabu (najlepiej jak by miały trochę tłuszczyku dzięki czemu mięso będzie delikatniejsze)
Garść suszonych moreli
Garść suszonych rodzynek (można dodać wędzone śliwki, też smakują pysznie)
1/3 kostki masła
3 łyżeczki oliwy z oliwek

Przyprawy do marynaty:

słodka papryka
ostra papryka
majeranek
pieprz
odrobina czosnku
szczypta ziół prowansalskich
oliwa z oliwek

Chcąc zjeść te pyszne kotleciki musimy zamarynować je jeden dzień szybciej niż planujemy obiad. Dzięki czemu mięso "przejdzie" zapachem i smakiem ziół. Nietłuczone schabowe nacieramy z każdej strony ziołami z oliwą z oliwek układamy je w misce jeden na drugim. przykrywamy folią i chowamy do lodówki na 24 godziny. 

Po 24 godzinach wyciągamy i pakujemy do specjalnego worka do pieczenia. Dodajemy rodzynki i morele oraz 1/3 kostki masła. Całość doprawiamy 3 łyżeczkami oliwy i razem mieszamy.  Zamknięty worek pakujemy do rozgrzanego piekarnika na około 1 godzinę. Pieczemy w temperaturze około 180 st.. To jest pierwsza wersja...druga nie wymaga posiadania piekarnika. Potrzebne jest jednak urządzenie zwane Prodziszem...to taki mini piekarnik w kształcie garnka. Sama nie mam jeszcze piekarnika...jakoś nie mogliśmy się zmotywować zakupienia. W tej opcji nie potrzebujemy woreczka wystarczy papier do pieczenia. Prodzisz wyściełamy papierem i dodajemy 3 łyżki oliwy na spód. Kładziemy nasze kotlety, które pokrywamy kawałkami masła. Całość obsypujemy morelami i rodzynkami. Zamykamy prodzisz i pieczemy około godziny.

Dzisiaj swoje pyszne kotleciki podałam z domowymi frytkami i ogóreczkami curry...pycha...naprawdę cudo. Sama wszystko wymyśliłam i dlatego jestem tak bardzo dumna z tego pomysłu na obiad.





 Kiedy ja czarowałmw kuchni...Pan X czarował z papieru...
  Nawet Coco się najadła...teraz okupuje kanapę...:D
A tu takie cudo przyleciało do mnie, gdy pisałam...Paw... prezent od Pana X za pyszny obiad...Origami

sobota, 16 listopada 2013

Warm socks and imbir Tea...:D




 Aloha!!!
Co za dzień!!! Wieje tak, że aż drzewa wyrywa z korzeniami. Jedyne czego człowiekowi się chce to zakopać się pod kocem i ciepła herbata z imbirem. Do rozrywki wystarczy tylko dobra książka i miły nastrój ze świecą zapachową. Oj tak...to moja metoda na jesienne wieczory. Zakładam ciepłe skarpety...a mam swoje ulubione aż do samych kolan. Grzeją i są przyjemne w dotyku...takie lekko pluszowe. Wygląda na to, że pogada się szybko nie poprawi, więc aby nie zachorować polecam imbir. Ja dodaję go zarówno do kąpieli jak i do herbaty. Rozgrzewa i nadaje fenomenalny, jesienny klimat naszemu ciepłemu napojowi. Sama przynajmniej raz w tygodniu dodaję go do kąpieli, dzięki czemu jeszcze nie zachorowałam. Jak mój mały, Króliczek zachorował dodałam troszeczkę startego imbiru do ciepłej wody i wypluskałam maluszka. Cały katar przeszedł jak ręką odjął.  Tak więc musi być coś dobrego w tym korzeniu.

Dokładne pochodzenie imbiru nie jest znane do dnia dzisiejszego. Wiadomo jednak, że roślina ta odznacza się wyjątkowymi właściwościami leczniczymi. Na terenie Europy imbir pojawił się w głównej mierze za sprawą Krzyżowców, którzy roślinę tą sprowadzili z Ziemi Świętej. Podobno już jedna miarka dziennie tych starodawnych nasion oczyszcza organizm. Jedną z głównych zalet imbiru jest wspomaganie walki z cellulitem, ta roślinka ma walory wyszczuplająco- modelujące sylwetkę. Co ważne, działa również jako afrodyzjak :D. Istotne jest również, że poprawia ukrwienie mózgu przez co wspomaga koncentrację...:D

Kto by pomyślał, że tyle dobroci w takim powykręcanym korzeniu.

Poza tym, że leniuchowałam wpadli do nas zanajomi z pysznym tortem z "Domu Czekolady" i nieoczekiwanym prezentem. Ha...dostaliśmy świeczki zapachowe...są fenomenalne...:D Idealnie na zakończenie wieczoru...:D Film i kolacja przy ślicznym zapachu :D




 Lektura na wieczór...Polecam...:D

 Mój mały nowy Relax :D



 Nowe śliczności...Czerwone śpiochy dla małego Renifera...:D
 Mały Reniferek puszcza oczko...:D
 Malinowo-czekoladowy torcik...:D Pycha...Dziękuję z całego serca :D



piątek, 15 listopada 2013

Made My Yesterday...:) Pot i łzy...ale warto!!!

 Mini wspomnienie z wakacji...spacer i 24 st ciepła...:D




 Aloha!!!
Wczoraj mój dzień zakończył się około 22:00. Od godziny 16:00 miałam trening ;D. Wykończyłam się na max'a. Dawno już mnie tak wszystko nie bolało. Ale to pozytywny ból, taki, który daje kopa do dalszej pracy. Są chwile słabości szczególnie jak wracam do domu już nic mi się nie chce. A tu czeka na mnie jeszcze mały trucht z moimi psiakami. Ale wtedy zadaję sobie pytanie...Czy naprawdę chcę osiągnąć perfekcję?...Patrzę na zdjęcie, na którym mam dodatkowe 10 kg i powtarzam sobie...Nigdy więcej nie będę tą osobą. Chcę być szczęśliwa, a ruch daje mi szczęście...jest częścią mojego życia. Kiedyś myślałam, że posiadanie płaskiego brzucha jest nie możliwe, że widoczne mięśnie skośne występują tylko u mężczyzn...ale czy ja nie mogła bym tego osiągnąć? A tu proszę...5 miesięcy po porodzie, brzucho płaskie i zaczynają się pokazywać "skosy". Da się?! Da się!!!! Wszystko jednak zależy od tego czy dalej wytrwam w moich treningach...a jest co raz ciężej. Robi się, zimno więc bieganie już nie jest takie przyjemne. Czasami słucham osób, które mówią..."po co?"..."na co ci to?"..."przecież dobrze wyglądasz?"..." ooo...mała Lady Fitness" (przezwisko wymyślone przez mojego tatę :D...pozdrawiam :D)...Jak to po co?! Dla siebie!!! Ruch to ja...wysiłek to ja... Pamiętam jak dzisiaj, że kiedyś dobiegałam ostatnia na metę w szkole...czułam, że to nie jest to na co mnie stać...ale brakowało mi wytrwałości. Myślałam, że po prostu nie umiem biegać i nigdy się nie nauczę. Wystarczyło jednak poświecić trochę czasu na pokonanie swoich uprzedzeń i wstydu. Był ból, pot i łzy... Ale było warto...teraz czuję się fenomenalnie!!! Wczorajszy trening zaliczam do listy "Najlepszych w życiu".
Ha...!!! Kiedy wróciłam do domu spotkała mnie niespodzianka!!! Przyszła paczką z książkami o Enderze!!! Tak Nareszcie mam co czytać...