wtorek, 15 kwietnia 2014

Made My Day....Matko...Matulu...Mamo...

Aloha!!!
Ja naprawdę nie potrafię stać w miejscu. Jak jest za spokojnie, to zaczynam się nudzić i kombinuję co by tu dalej. Ech...zawsze dużo robiłam. Wynika to chyba z wychowania. Dzięki rodzicom zawsze miałam pełne ręce roboty. Od maluszka był ze mną balet, taniec, śpiewanie, malowanie, szkoła, fortepian, języki i basen. Sama nie wiem jak moja kochana Mama dawała radę wozić mnie na te wszystkie zajęcia. Pamiętam nawet, że kiedyś razem z siostrą trafiłyśmy na zajęcia z chałupnictwa!!! He...dzięki bogom nie wykazałam, żadnego talentu w tym kierunku i bardzo szybko pożegnałam się z karierą plecionek i wyszywania. Rodzice nie mieli ze mną lekko. Natłok zajęć był dość mocno frustrujący i często zdarzały mi się załamania nerwowe. Buntowałam się, braku czasu wolnego nie pozwalał mi na zwykłe robienie "niczego". Prowadząc zajęcia z dzieciakami dowiedziałam się, że naprawdę wiele z nich robi w domu tzw. "nic". Zadając pytanie "co ciekawego robili w domu w weekend" 90% grupy odpowiada "nic" lub "nudziłam się". Nadal jest mi ciężko wierzyć w ich słowa, ale wygląda na to, że to prawda. Dzieciaki po prostu leżą na kanapie i gapią się w sufit. Z mojego punktu widzenia przyczyna takiego stanu rzeczy nie znajduje się wyłącznie po stronie rodziców (często wynika to z braku funduszu lub czasu). Problemem w tej sprawie to również nastawienie dzieci. Im się po prostu nie chce. Co z wypływa z wychowania. Obie strony są ze sobą połączone nierozerwalnie. Z resztą dzieciaki widzą w nas wzór. Jeśli w domu rodzina spędza tylko czas przed telewizorem lub siedząc przed płaskim ekranem tabletu (ostatnio bardzo modny gadżet nawet u 4-latków) to jakim cudem najmłodsze pokolenie ma wiedzieć, że można inaczej. Nie twierdzę, że natłok zajęć jest dobrym rozwiązaniem, ale przy odpowiednim dopasowaniu planu tygodnia można otworzyć wiele nowych możliwości. Nawet dla dorosłej osoby, nowe wyzwania są orzeźwiające. Pozwalają usystematyzować pracę i rytm dnia.





 Kiedy się zagadałam na spotkaniu Mam z Sąsiedztwa...Dziecko rozrabiało w najlepsze
link do strony...:D  https://www.facebook.com/pages/Mama-z-S%C4%85siedztwa-czyli-Mama-nie-jest-sama/233782630156567





piątek, 11 kwietnia 2014

Mieszkanie na wsi i alergia...kompletnie niekompatybilne połącznie

Alergio moja kochana...odejdź i nigdy już nie wracaj.


Alergia...Magiczne słowo, zwrot medyczny i fatum, które prześladuje mnie od pierwszych ciepłych dni. Święty spokój pojawia się kiedy pada deszcz. Wtedy wszystkie pyłki czy jakieś inne alergiczne "cośki" opadają razem z deszczem i mogę swobodnie oddychać. Sama nie wiem do końca na co jestem uczulona. Nigdy nie miałam takich ataków kataru i łez...No dobra jestem uczulona na trawy i to od małego. Ale z tego co się orientuję to sezon na tego typu alergeny zaczyna się dopiero w czerwcu. Prawda jest też taka, że całe życie mieszkałam w mieście gdzie ilość zielni jest znacznie ograniczona. Więc tak naprawdę nie byłam wstanie się na coś uczulić. Natomiast teraz mieszkając Na Końcu Świata jest pod dostatkiem flory różnego rodzaju. Zdecydowanie dominuje tu brzoza i chwasty. Prawdą jest, że powietrze pachnie tu zupełnie inaczej (brak spalin zupełnie zmienia wrażenia zapachowe). Poranki mają inne znaczenie, kiedy zamiast szaro-brudnego bloku wita mnie widok stadniny z końmi kłusującymi po padoku. Drzewa poruszą się w rytm wiatru i czuć zapach świeżo skoszonej trawy. To jednak ta ilość cudnej zieleni przysparza mi sporo kłopotów. Zawsze z radością wyczekiwałam ciepłych wiosennych dni. Teraz budząc się co rano spoglądam w okno i proszę o chociaż parę kropli deszczu. Złote promienie padające z nieba oznaczają dla mnie tortury. Kiedy słoneczko pięknie świeci i opala wszystkim blade twarze po zimie, ja chodzę opuchnięta i zapłakana. Najgorsze są pierwsze kroki na spacerze z dzieckiem. Wychodząc z domu już zaczynam kichać bez opamiętania a oczy podbiegają mi łzami. Samo kichanie mi nie przeszkadza natomiast notoryczny płacz to już inna sprawa. Przysparza mi spore trudności kiedy prowadzę wózek i prawie nic nie widzę. W takich chwilach zaczynam się zastanawiać, nad mechanizmem wycieraczek do oczu (potrzeba matką wynalazków). Skąd te wszystkie alergiczne "cośki" się pojawiają?! Skupmy się więc na teorii :

Alergia (popularnie stosowane synonimy uczulenienadwrażliwość) – patologiczna, jakościowo zmieniona odpowiedź tkanek na alergen, polegająca na reakcji immunologicznej związanej z powstaniem swoistych przeciwciał, które po związaniu z antygenem doprowadzają do uwolnienia różnych substancji – mediatorów stanu zapalnego. Może się objawiać łagodnie jak w przypadku kataru czy łzawienia, aż po zagrażający życiu wstrząs anafilaktyczny i śmierć.

No to chociaż wiem, że nie umrę na swoje dolegliwości bo moje objawy są łagodne. Choć jeśli utrzymują się od pod nad miesiąca stają się bardzo uciążliwe.

Najczęściej spotykane alergeny to:
  • dym papierosowy i smog. W skład smogu miejskiego wchodzi kurz o silnym potencjale alergizującym, podejrzewa się także udział węglowodorów aromatycznych, obecnych także w dymie papierosowym i odpowiedzialnych za jego właściwości alergogenne,
  • roztocze – szczególnie alergogenne są gatunki z rodzajów Dermatophagoides oraz Euroglyphus. Alergeny pochodzące z roztoczy to enzymy jelitowe obecne w ich odchodach (grupa 1 alergenów roztoczy) oraz białka tkanek (grupa 2 alergenów roztoczy),
  • kurz – jego potencjał alergizujący jest często związany z istnieniem w nim roztoczy, ich odchodów lub fragmentów tkanek. Gatunkiem odpowiedzialnym zwykle za alergiczne właściwości kurzu jest Dermatophagoides pteronyssinus,
  • pyłki roślin, wywołujące alergię szczególnie często i występujące w polskim klimacie w okresie od marca do października,
  • sierść zwierzęca,
  • pasożyty, np. owsik.

No to genialnie czeka mnie męka od marca do października...ale o tym, że na owsiki można miec uczulenie to nie wiedziałam...;)


Samodzielne szukanie przyczyny mojej niedoli nie wchodzi już w grę. To jak szukanie igły w stogu siana. Na wsi jest tyle gatunków drzew, kwiatów czy chwastów, że sam zielnik robiła bym do następnej zimy. Dlatego też postanowiłam się zapisać do lekarza i na testy alergiczne. Niestety jak to bywa w Polsce kolejka do alergologa jest nieskończenie wielka. A moja wizyta została zaplanowana na początek czerwca. Według Pani w rejestracji to i tak szybko bo jak bym przyszła za tydzień to dopiero na sierpień bym dostała termin. Podobno teraz taki okres, że wszyscy chcą się testować na wszystko co się da. Cytuję dokładne słowa "Taka moda...". Ludzie czy wyście powariowali, żeby modą była alergii!!! Naprawdę nie wiem dokąd ten świat zmierza. Cóż nie pozostaje mi nic innego jak uzbroić się w silenie usypiające antyalergiczne środki bez recepty, całą spiżarnię chusteczek higienicznych i krople do nosa. Jeśli ktoś ma alergię na cokolwiek to szczerze współczuję bo wiem przez co przechodzisz...Amen...

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Joga i rota wirus...psujący plany...

Aloha!!!

Od pewnego czasu zatraciłam się w jodze. Moja praktyka rozwija się już od ładnych paru lat. Zaczęła się dość nieśmiele i z różnymi przygodami. Początki były traumatyczne i raczej zniechęcające. Wynikało to z braku odpowiedniego prowadzącego, chyba po prostu do mnie nie trafiały metody z jakimi się spotkałam. A podobno są tylko dwie opcje do wyboru. Łatwo się nie poddaję więc i tym razem nie dałam za wygraną. Chodziłam na zajęcia do różnych klubów fitness i spotkałam się z "milionem" form. W trakcie ciąży udało mi się dostać na zajęcia dla "ciężarówek".  Super zajęcia...Dzięki nim zachowałam formę i szybciej doszłam do siebie po porodzie. Po urodzeniu Maleństwa odnalazłam kameralne studio gdzie dalej kontynuuję pracę nad sobą i ciałem. Nigdy nie miałam bardzo "wewnętrznego" podejścia do tej praktyki. Rozumiem przez to brak przejścia na wegetarianizm czy zmiana wiary na buddyzm. Moim nadrzędnym celem była i nadal jest przemiana zewnętrzna. Dlaczego o tym mówię? Ponieważ praktykując jogę w różnych formach, człowiek zaczyna inaczej postrzegać świat. Po tych ładnych paru latach ćwiczeń, mogę swobodnie stwierdzić, że nie da się zmienić swojego ciała bez zmiany wnętrza. Przede wszystkim chodzi o zmianę myślenia...nie da się schudnąć czy zbudować mięśni bez przemiany w naszej głowie. Podejście do treningu, nasze ciała i dieta...wszystko musi współpracować w harmonii. Uczestnicząc w zajęcia jogi zaczęłam stosować trzy złote zasady:

1. Nie krzywdzę swojego ciała

2. Osiągam cel drobnymi kroczkami

3. Stawiam sobie kolejne cele.

Nauczyłam ich mnie moja aktualna nauczycielka. Nigdy nie uczestniczyłam w zajęciach prowadzonych przez tak spokojną osobę. 1,5 godziny zajęć mija zupełnie nie zauważalnie. A ja czuję się jak nowo narodzona...jest to moment tylko dla mnie. Wszystkie zmartwienia i problemy zostawiam poza salą. Na zajęciach skupiam się na chwili "tu i teraz". Dużo czasu zajęło mi wytrenowanie umysłu, żeby nie myśleć o wszystkim do okuła. Wcześniej rozpraszały mnie światła, dźwięk samochodów z oknem czy inni ćwiczący. Nadal muszę mocno kontrolować swoje zmysły w trakcie zajęć. Jednak zaczęłam, zauważać różnice...Jestem dużo spokojniejsza i co raz lepiej kontroluję swoje zmysły. 

Dzisiaj miał się odbyć jeden z moich treningów...Ale jak to się mówi "Miało być inaczej a wyszło jak zawsze". Tak więc zamiast cieszyć się chwilami jogi, leżę rozplaszczona na dywanie pod kołdrą. Dopadł mnie rota wirus. Tak to jest jak już ma się częsty kontakt z dziećmi. I nie myślę tu o swoim...Mały Dinozaur czuje się wspaniale i uważa, że to świetna impreza kiedy można deptać po mamie do woli. Dobrze, że chociaż on jest uodporniony.  Pan X w pracy więc muszę radzić sobie sama. Nie mam nawet energii by unikać zębów Bobasa, więc regularnie jestem gryziona i obśliniana. Siły starcza mi jedynie na wycieczki do łazienki i względne ogarnianie małego Potworka. Oby dzisiaj poszedł szybko spać... Trzymajcie za mnie kciuki...

Towarzyszka mojej niedoli...:D Zawsze wierna Coco

Lepsze chwile jeszcze z przed wirusa...;D

Tego dzisiaj mi potrzeba...snu..Dobranoc...

piątek, 4 kwietnia 2014

Sun...:D Słońce...słoneczko...i walka z ubraniem...:D


Aloha!!!
Kolejny dzień ze słońcem ... Odkąd wiosna zagościła na dobre w naszych ogrodach i sercach, prawie każdą chwilę spędzam z Królikiem na podwórku. Naszym ulubionym miejscem jest plac zabaw, a sprzętem huśtawka. Ostatnio udało nam się nawet zabrać na spacer Pana X. Mały był tak zachwycony towarzystwem taty i zabawą, że chichrał się na okrągło. A jak wiadomo nie ma piękniejszego dźwięku na świcie niż śmiech dziecka. Teraz tylko czekam, aż w będzie można odłożyć na bok kurtki i czapeczki. Ubieranie "na cebulkę" staje się co raz trudniejsze. Mały Dinozaur znajduje nowe sposoby uwalniania się z moich ramion w trakcie ubierania. Wije się jak dziki wąż na wszystkie strony krzycząc na cały głos : "NIE!!!" . Moje próby naciągnięcia mu czapki na głowę kończą się serią kopniaków i uderzeń w mój brzuch. Czasami czuję się jak na treningu kung-fu, podobno tam też uderzają się w brzuch celowo, żeby były twarde mięśnie. Sama radość... Mam nadzieję, że z czasem zaakceptuje nieuchronny fakt noszenia czapeczki czy butów. Według mojego dziecka buty nie służą do noszenia na nogach. Najlepiej się je gryzie i opina zębami rzepy...:]