środa, 30 stycznia 2013

Miało byc tak pięknie a wyszło jak zawsze...

Znacie to tytułowe powiedzonko? Ja znam je za dobrze. A cała sytuacja tycz się zajścia z przed dwóch dni...;)

Jeśli spojrzycie za okno zobaczycie jak cały świat rozpływa się w szaro - brunatnych barwach zgnilizny, pozostałości po psie toalecie w dwóch opcjach (chyba każdy wie o czym tu mowa, a przynajmniej ci którzy mieszkali kiedyś na blokowisku) i szarej brei, która jeszcze jakieś 2 dni temu przypominała bialutki puch przykrywający ten cały szajs brudnych chodników i rozkładających się trawników. Dawało to namiastkę pięknej, iskrzącej się krainy choć lekko mroźnej. No dobra...może nie lekko, było cholernie zimno, a buty pokrył mi osad z soli, którą ku radości osób starszych i łapek zwierząt rozsypują służby komunalne. Z doświadczenia wiem, że to badziewie łatwo nie zejdzie, a jeżeli już to z wypłowiałymi packami na moich "dizajnerskich" butach tak chwalonymi przez cały świat mody. Podkreślmy tutaj, że żaden z facetów nie rozumie jak można chodzić w takim paskudztwie. Ale oni nigdy nie rozumieli kobiet więc nie ma co się tu zatrzymywać i roztrząsać sprawy damskich śniegowców. Choć w historii do której dążę mają swój niechlubny moment. Owe dwa dni temu zostałam zaproszona do pomocy przy organizacji balu urodzinowego córki mojej znajomej. Nie ma to jak impreza ze średnią wieku 8 lat i rodzicami, którzy patrzą ci na ręce i swoje pociech z radością rozrywające sobie rajstopki i sukienki w trakcie konkursów. Osobiście pomimo pewnych zgrzytów i plam na ubraniach od dziecięcych palców w marmoladzie i chipsach lubię takie zabawy. To całkiem miłe kiedy dzieciakom podoba się to co wymyślasz i świetnie się bawią. Daje to pewne poczucie satysfakcji i wewnętrznego ciepła w klatce piersiowej (chyba ciążowy mózg przeze mnie przemawia). No nic...cała impreza przebiegła całkiem spokojnie. Prawda były chwile grozy gdy w tkacie gry w "limbo" (tj. przechodzenie pod liną) połowa dziewczynek przebranych za księżniczki zakasała długie spódnice po pachy, uwidaczniając wyżej wymienione pękające rajstopy (no tak bo po co je podciągnąć, jak pękną to przynajmniej nie będą już przeszkadzać) i różnego koloru bieliznę postanowiła się nie poddawać, tarzając się po podłodze zamieniła się w dziecięce różnokolorowe froterki do parkietu. Ale zabawa była przednia jak wiadomo "brudne dziecko to szczęśliwe dziecko". Zupełnie nie rozumiem dlaczego rodzice nie podzielali takiego samego entuzjazmu jak ich pociechy. Dodatkowo prawie spóźniłam się na zabawę z powodu korków i konieczności zatankowania auta, paskuda zarządził strajk z powodu braku paliwa i włączył syrenę alarmową tzw. żebraczkę. Nie było innej opcji trzeba było nakarmić potwora. Dodatkowo wychodząc a auta poślizgnęłam się na lodzie (oczywiście posypanego solą) ponieważ moje śniegowce nie posiadają  żadnego bieżnika na podeszwie . Najwidoczniej w Australii gdzie produkują takie buty nie wpadli na pomysł, że w zimie bywa ślisko i pojawia się lód. Gdy podjechałam pod salę balową szybko wyłączyłam samochód, chwyciłam swoją stertę płyt z muzyką urodzinową i wyskoczyłam jak oparzona. Oczywiście jak to bywa na mrozie zamek centralny odmówił posłuszeństwa i musiałam zamknąć każde drzwi z osobna. Reasumując byłam rozkojarzona, bolał mnie tyłek i  nie skupiona na tym co powinnam, czyli zapomniałam o bardzo istotnej czynności zupełnie nie groźnej, gdy jest ciepło lecz bywa bardzo zaskakującej na mrozie. Nie wyłączyłam świateł ;]....tak blond włosy mi nie ułatwiły tej sytuacji. Mój mózg po prostu wyparł tą możliwość, że mogłam o czymś zapomnieć. Byłam z siebie bardzo zadowolona po urodzinach wszystko się udało...ta...jednak moment kiedy wsiadłam do auta i próbowałam je odpalić na długo zapadł mi w pamięć ... Moja mina i ilość przekleństw, które poleciały w tamtym momencie stwarzały całkiem ciekawy obraz. Ponieważ w samochodzie wielkości malucha o w kolorze wściekłego błękitu siedziała ciężarna blondynka z miną kompletnie zdziwionego leniwca. W chwili, gdy bezskutecznie próbowałam przekręcać kluczyk z nadzieją usłyszenia znajomego warkotu, przemykały mi przez głowę różne myśli. Żadna jednak nie nadawała się do rozwiązania problemu. Padło na opcję, która wydawała mi się najbardziej upokarzająca ale możliwa do zrealizowania. Jedyne co pozostało mi w tej chwili to wrócić na salę z nadzieją, że znajdę tam jakiegoś tatusia jednego z dzieci, który pomoże mi rozwiązać problem. I jak to się mówi, "głupi ma zawsze szczęście" nie wiem jak to się stało, ale gdy wróciłam do budynku z miną jednocześnie zdziwioną i zrozpaczoną okazało się, że jedynym osobnikiem zdolnym mi pomóc był najbardziej kompetentny facet na świecie. Matko...wyobraźcie osobie, że nie tylko próbował mi naładować akumulator za pomocą kabli (co oczywiście nie przyniosło większego efektu) to jakimś magicznym trafem wyczarował klucze i wyciągną mi cały akumulator. Przy okazji dowiedziałam się, że mój akumulator idealnie pasował by do roweru. Po czym razem ze swoją rodziną dowiózł mnie do domu, a akumulator powiedział, że naładuje u siebie a następnego dnia wsadzi go na swoje miejsce. I rzeczywiście tak się stało :D Rozumiecie...na świecie są jeszcze dobrzy ludzie...:D Gdybym w tamtym momencie została sama to do dzisiaj bym auta nie ruszyła z miejsca, stał by się jedną z ofiar bezmyślności i mojego dziurawego mózgu. Dawno nie nic tak miłego nie spotkało.

Pozdrawiam wszystkich Panów, którzy kiedykolwiek pomogli takiej sierocie jak ja...bez was chyba byśmy zapłakały się na śmierć i musiały wykopać igloo obok auta (przynajmniej tak by było w tamtym momencie przypadku).