sobota, 28 czerwca 2014

Droga...i autobus :D

W końcu nadszedł ten czas...godzina mojego sprawdzianu. Nie mam na myśli typowej klasówki czy koła, choć w pewien sposób odczuwam podobny stres. Pierwszy raz wyjechałam bez mojego Małego Księcia. Jest to dla mnie ogromna próba. Czuję się jakoś jak by czegoś mi brakowało. Dziwnie jest być tak zupełnie samą. Nie słyszeć płaczu i nie czuć ciągnięcia za spodnie. Od paru dni poprzedzających wyjazd kombinowałam jak tu zabrać go ze sobą. W grę wchodziło przekupienie bardzo niemoralną łapówką Pana X, żebyśmy wszyscy razem pojechali do Krakowa. Wiem, to szalony pomysł, ciągnąć na przysłowiowych "plecach" małe dziecko, cały osprzęt do niego, swoje bagaże i Pana X. W dodatku tłuc się samochodem na drugi koniec Polski do miasta, gdzie kompletnie nikogo nie znamy. Ech...rozsądek wziął górę nad moimi uczuciami i tak oto siedzę samotnie na czerwonym siedzeniu w Polskim Busie. Może dosłownie nie jestem sama...Autobus jest pełny, więc moja przestrzeń życiowa ograniczyła się do jednego metra kwadratowego. Za radą koleżanki usadowiłam swoje 4 litery na siedzeniu bliżej przejścia. Z reguły zawsze wybierałam opcję bliżej okna, ale przyznam, że tym razem rada była trafna. Po pierwsze nie muszę przepychać się do toalety i mam wizualnie więcej miejsca...z praktyce wygląda to raczej odwrotnie. Całe szczęście te linie autobusowe przeszły do XXI wieku. Zapewniając swoim pasażerom toaletę z umywalką (z której leci woda, jak jeszcze jeździłam PKP z takim luksusem bywało różnie), suszarką do rąk i rolką papieru toaletowego. Szaleństwem z ich strony jest Wi-Fi bez graniczeń i z całkiem fajną prędkością przesyłania danych. Po drodze odwiedziłam już Toruń i Łódź. Jednak z powodu niefrasobliwości organizatora wycieczki zaliczyłam tylko objazdówkę przez te piękne miasta odwiedzając jedyny obowiązkowy punkt w postaci dworca PKS ;). Co do atrakcji to nie mogę narzekać. Na samym początku dostałam telefon z hotelu, gdzie zarezerwowałam miejsce. Podobno Pani recepcjonistka pomyliła się  i dostałam łóżko oddalone od mojego miejsca szkoleniowego od 1,5 godziny jazdy tramwajem. "ekhm...słucham?" moja reakcja była typowa dla przerażonej fretki. Spociłam się jak mops, bo perspektywa pokonania takiej odległość z 3 przesiadkami w miejscu, którego nie znam była lekko mówiąc niepokojąca. Grzecznie przyjęłam informacje rozłączyłam się i w pośpiechu zaczęłam poszukiwać nowego miejsca do noclegu. Dzięki bogom, w hotelu oddalonym od jedną przecznicę od miejsca szkoleniowego mieli jeszcze jeden pokój. Kamień spadł mi z serca. Gorzej tylko, że koszt tego pokoju pokrył by spokojnie wypad na 4 dni do przedniego hoteliku. He...trudno...raz na "ruski" rok wyjeżdżam gdzieś. Ostatni raz na wakacjach byłam chyba 5 lat temu. Przynajmniej dostanę śniadanie i pełny przysługujący mi luksus :D Pozdrawiam :D


środa, 25 czerwca 2014

Moja słaba wola...czyli dieto żegnaj ;D









Pewnie się zastanawiacie jak tam moja dieta...A no "ni jak". Wytrwanie w postanowieniach jest dla mnie ogromnym wyzwaniem. Ograniczenie jedzenia i zmiana żywienia jest chyba moim "Mount Everest" do pokonania. Po prostu uwielbiam jeść :D. Jak mogę sobie odmawiać pyszności..?! Ostatnio mam mnóstwo okazji do zajadania się pysznymi czekoladkami, bezami czy ciastami. Powiem tylko jedno...CUKIER UZALEŻNIA!!!! Aktualnie jestem na tzw. "DETOKSIE" cukrowym. Naprawdę jest mi ciężko...Pan X nie ułatwia mi życia. Wczoraj przytargał z pracy Wielką tabliczkę czekolady MILKA. I to nie byle jakiej...z dodatkiem ziarenek dmuchanego ryżu. Moja ulubiona!!! Teraz katuje mnie cmokając przy każdej kostce...Nawet teraz kiedy piszę ten tekst bezkarnie patrzy na mnie i sięga po następną kostkę. Ha...ja przynajmniej mieszczę się we wszystkie swoje ciuchy :D...Co niektórzy muszą podjąć specjale środki aby zmieścić się w garnitur do końca lipca :D
Myśląc o swojej diecie...a raczej "diecie której nie ma" przeszukiwałam internet próbując zainspirować swoją silną wolę. I znalazłam taki piękny tekst z artykułu czasopisma dla kobiet z 1948 roku:

"Nadwaga oznacza w pewnym sensie śmierć. Stanowi rezygnację z elegancji, przyjemności, wdzięku, zwinności, a nawet z prawdziwej twarzy. Jest wręcz równoznaczna z utratą zdrowia. Nadmierny przyrost wani w istocie blokuje funkcjonowanie najważniejszych organów: serca, wątroby, nerek. Poza tym krępuje ruchy i czyni je ociężałymi, deformuje ciało, uniemożliwia wszelką aktywność. Utycie jest pożegnaniem z wszelką radością, oznacza zbrzydnięcie i przedwczesne zestarzenie się.
Schudnięcie to stanie się młodszym. Odzyskanie sylwetki sprzed lat. To odrodzenie się do radości życia."

Nie ma zdrowia bez świadomości. Nie należy więc przesadzać w żadną stronę. Żyjemy w społeczeństwie, które cechuje nadmierne spożywanie wszelkich pokarmów oraz chęci posiadania. W dodatku aktualny kanon urody nie sprzyja takiemu życiu. Jak tu być chudym jak Kate Moss przy tylu pokusach w sklepie. Cały czas pragniemy mieć więcej, co wywołuje stres będący praprzyczyną przedwczesnych i nagłych zgonów. Najgorsze w tym wszystkim to to, że często zajadamy własne problemy. Relacja kobiet z własnym ciałem ma bardziej intymny charakter niż z ich mężem, dziećmi czy przyjaciółmi. Jest dla każdej z nas ważniejsze niż jesteśmy w stanie same przyznać. Dbaj o swoje ciało. Wychodź na spacery. Uśmiechaj się. Rób sobie pachnące kąpiele. Odkryj na nowo jak wspaniały jest ruch...:D

* tekst zainspirowany przez autorkę "Sztuka Prostoty" Dominique Loreau

 PYCHOTA....!!!!!!!!!!



czwartek, 19 czerwca 2014

Made My Day !!! Dieto przybywaj...

Aloha!!!
Kiedy zachodzimy w ciążę zdajemy sobie sprawę, że całe życie przewróci się do góry nogami. Ty czy się to przede wszystkim naszych relacji z partnerem i z własnym ciałem. Od momentu poczęcia nasza sylwetka ulega metamorfozie aż dwa razy. Moja walka z dodatkowymi kilogramami trwa nadal. Dotarłam do momentu, kiedy postanowiłam poprosić o pomoc. "Czas skorzystać z pomocy dietetyka"...Dzięki bogom koleżanka po fachu ma chęci i czas do pomocy. Inaczej chyba bym się nie wypłaciła. Tak czy owak sądziłam, że moja codzienna dawka jedzenia jest odpowiednia. Ha...myślałam, że jem za mało. A tu proszę!!! Przykre zderzenie z rzeczywistością. 
Okazało się, że dziennie powinnam przyjmować 2400 kcal!!!
JA: "Błe...na 100 % tyle nie zjadam"...
Koleżanka: "Kochana, jak byś tylko tyle jadał to byś nie tyła"...
Moja odpowiedź:  "Cooooo?! Jak to gdzie to się zbiera"...
Koleżanka: "W biodrach i brzuchu"
JA:. "..." i laser w oczach
Tak oto zostałam zaopatrzona w dzienniczek żywienia.  Przez cały tydzień mam rzetelnie zapisywać swoje posiłki. Dzisiaj moja 4 dzień i już sama potrafię powiedzieć gdzie te dodatkowe kalorie się pochowały. A to dojem za Kluchę, a to tu coś chapsnę...a to jeszcze może dołożę sobie ziemniaczków, a później nie mogę się ruszyć. A to kilka paluszków w pracy dziabnę...i tak oto próg 2400 kcal zostawiam gdzieś za sobą i wędruję w kierunku 3400 ckal.  Jeszcze 3 dni zapisków i będzie koniec tego upokorzenia. W dodatku ostatnio nie po drodze mi do zdrowego odżywiania. A to grill, a to urodziny Kluski z pysznym tortem...Ech...A później wszystko w biodrach...Karkówki zamiast mięśni i cukieraski w boczkach .
Postanowiłam troszeczkę mocniej postarać się i będę co tydzień relacjonować swoje wyzwanie. Życzcie powodzenia i trzymajcie kciuki :D
















niedziela, 1 czerwca 2014

Dzień dziecka...Niby nic specjalnego a jednak...:D

Och...nie wiem czy jeszcze jakiś czas temu pomyślała bym, że będę organizować Dzień Dziecka.  Tym bardziej dla własnego malucha, który już prawie samodzielnie chodzi. Jeszcze rok temu byłam w ciąży, a mój brzuch był wielki i pękaty. Sama nie wiem kiedy miną ten rok...
Nie spędziliśmy jakoś "super" specjalnie Jego święta...ot zwykły poranek z serowymi placuszkami i truskawkowym sosem. Samodzielnie wykonane danie od początku do samego końca :D. Jestem z siebie dumna. Pączkowi oczywiście najbardziej smakował słodki sos, a truskawkami podzielił się z psami, dywanem, siedzonkiem i moimi włosami. A co?! kto bogatemu zabroni...!!! Razem wyprowadziliśmy psy i wybraliśmy się do Sopotu. Trasę, którą w tygodniu pokonujemy w 30 min, zrobiliśmy w 1,5 godziny. Co za koszmar...Boże dziękuję ci za klimatyzację w samochodach...bez niej nie dało by się jeździć w korkach. Maluch wyjątkowo dobrze zniósł ślimacze tempo i przemarudził tylko ostatnie pół godziny. Natomiast mój poziom irytacji zbliżał się wielkimi krokami do maximum. Spocona z emocji wytoczyłam się z auta na parking. Wykonałam parę skłonów i kopnięć w oponę mojego wehikułu. Dzięki mini gimnastyce napięcie wróciło do normalnego poziomu i mogłam swobodnie składać wózek Królika. Okazało się, że mój pierwotny plan odwiedzin"Targu śniadaniowego" spalił na panewce. Za chiny ludowe nie mogłam odnaleźć strategicznego miejsca pokazanego na GoogleMaps. Łaziłam tam i z powrotem pchając pojazd Kluchy. W końcu po 20 minutach krążenia poddałam się i postanowiłam improwizować.   Spacerowaliśmy chwile po alejkach i wdychaliśmy mgiełkę solanki siedząc na ławce w różanym parku. Maluch okazał się mało wymagający...Najbardziej podobało mu się, gdy siedzieliśmy na łące pełnej stokrotek wcinając biszkopty...:D Ostatnio brakowało mi cierpliwości dla mojego synka. Testuje moje nerwy jak tylko potrafi. Dlatego dzisiaj bardzo ucieszyły mnie te wspólne przytulanki. Niby nic specjalnego...a jednak :)