piątek, 27 września 2013

Rady od Mamy i Taty na ciężkie chwile... words of wisdom

Aloha!!!
Nie macie pojęcia na co ostatnio natrafiłam sprzątając dom. Ha...na moje stare pamiętniki. Zaczęłam je pisać będąc jeszcze w podstawówce. Mój pierwszy dziennik był tycim notatnikiem z Kubusiem Puchatkiem. Pamiętam, że dostałam go na urodziny od mojej koleżanki chyba w 4 lub 5 klasie szkoły podstawowej. "Zapisuj to co ci przychodzi do głowy, a nigdy nie zapomnisz chwil tobie drogich". Takie słowa moja kochana psiapsióła napisała niebieskim atramentem na pierwszej stronie. Mamo jakie to słodkie jak teraz o tym myślę. Uczucie trzymania go w rękach się nie zmieniło. Obracałam go w rękach zupełnie jak za pierwszym razem a w brzuchu czułam dziwne motylki. Zaskakujące jak bardzo człowiek przywiązuje się do swoich wspomnień. Oczywiście będąc rasową blondynką, ważne myśli nie pozostawały długo w mojej głowie (nadal się to nie zmieniło), to postanowiłam skorzystać z jej rady i zaczęłam pisać. Ta przygoda trwa nadal. Z tą różnicą, że powoli ewoluowała do pracy w sieci...pióro i atrament zastąpiła plastikowa klawiatura, a żółte stronice zeszytów szklany ekran laptopa.
Przeglądając jednak strony moich zapisków w kolejnych tomach...znalazłam coś fenomenalnego. Rady mojej mamy i taty kiedy wyprowadzałam się na studia. Nie wiem czy wasi rodzice postąpili podobnie to jednak moja rodzinka drogą dedukcji stwierdzili, że sama w Wielkim Mieście sobie nie poradzę i potrzebuję drogowskazów aby nie zginąć pod kołami tramwaju lub nie stoczyć się do rynsztoka. "Weź kartkę i długopis", "a teraz siadaj na tyłku i pisz"..."Ale po co?!"..."Pisz jak ci każę, bo skończysz jak jako jakaś prostytutka albo ofiara losu bez perspektyw"..."No dobrze..." Tak...moi rodzice doskonale wiedzieli co robią. Przyznam się, że wielokrotnie wracałam do ich słów, mimo początkowej niechęci do pouczeń...Pamiętałam o nich przez cały okres studiów to jednak, gdy zamieszkałam z Panem X jakoś zapomniało mi się gdzie były zapisane. Chyba po prostu nie były mi już potrzebne. Ostatnio próbowałam je odszukać dla mojej siostry. Tylko za "chiny ludowe" nie mogłam przedrzeć się przez stertę kartek i gryzmołów z przed paru lat. A dzisiaj proszę...chwyciłam złoty zeszyt z fioletowymi pachnącymi kartkami, chcąc schować go do pudła, a on samodzielnie otwiera się na tej stronie ze słowami mądrości seniorów mojej rodzinki...he...Tak więc postanowiłam się nimi podzielić. Tym razem trafią do sieci gdzie zawsze będę mogła je znaleźć.

" 50 RAD MAMY I TATY NA CIĘŻKIE CHWILE SAMODZIELNEGO ŻYCIA":
* naprawdę taki tytuł widnieje jako nagłówek...o matko...;]

1. Powiedz coś miłego trzem osobom dziennie
2. Miej psa / ha...teraz mam nawet 2 ;)
3. Przynajmniej raz w roku oglądaj wschód słońca
4. Miej mocny uścisk
5. Patrz ludziom prost w oczy
6. Śpiewaj pod prysznicem
7. Sadź kwiaty każdej wiosny
8. Miej doskonałe stereo/ wtedy jeszcze było stereo...teraz to już kina domowe ;)
9. Żyj poniżej swoich możliwości finansowych
10. Naucz się 3 przyzwoitych dowcipów
11. Miej zawsze czyste buty
12. Kiedy bijesz, uderzaj pirwasza i wal z całej siły/ kochany...tata...:)
13. Nigdy nie kupuj domu bez kominka
14. Raz w życiu kup sobie sportowy samochód
15. Dochowuj tajemnic
16. Nigdy nie odmawiaj sobie radości
17. Nie spisuj nikogo na strady. Cuda zdarzają się co dzień
18. Okazuj szacunek
19. Wynoś śmieci nie czekaj, aż cię poproszą
20. Unikaj słońca
21. Zaskakuj tych, których kochasz
22. Przestań mieć pretensje do innych. Bierz odpowiedzialność za każdy swój krok.
23. Nigdy nie mów, że jesteś na diecie / aaa...dlaczego ja wcześniej nie posłuchałam rodziców...fuck...zdecydowanie za często to mówię...
24. Przyznawaj się do błędów
25. Pamiętaj, że wszystkie informacje są stronnicze
26. Żądaj wysokiej jakości i bądź gotowa za nią zapłacić
27. Bądź odważna. A jeśli nie jesteś. Nikt nie zauważy różnicy
28. Nie dopuść, żeby ktoś cię wadził pijaną. / ta...już za późno...;]
29. Wybierz towarzysza, życia z rozmysłem. Od tej decyzji będzie zależeć 90 % twojego szczęścia i nieszczęścia / so... true...;D
30. Zawsze miej przed oczami coś pięknego. Nawet jeśli to stokrotka w szklance.
31. Myśl o sprawach wielkich, ale nie lekceważ drobnych przyjemności
32. Nigdy nie oszukuj
33. Uśmiechaj się jak najczęściej to nic nie kosztuje, a jest bezcenne
34. Trzymaj gaśnicę w kuchni i samochodzie
35. Przeczytaj Biblię
36. Załóż dobre zamki w drzwiach wejściowych
37. Naucz się słuchać
38. Noś śmiałą bieliznę pod najbardziej konserwatywnymi ubraniami / hell yeah...!!!!!!!
39. Wyprostuj sobie krzywe zęby  / ta...jeszcze mam na to czas...;)
40. Nigdy nie pozbawiaj nikogo nadziei, może to wszystko co mu pozostało
41. Zawrzyj znajomość z dobrym prawnikiem, księgowym i hydraulikiem
42. Miej żelazną wolę, a miękkie serce / czasami u mnie z tym słabo...szczególnie jeśli chodzi o czekoladę ;)
43. Unikaj ludzi, którym nic się nie podoba
44. Bądź bardziej uprzejma niż to jest konieczne
45. Dawaj innym drugą szansę ale nie trzecią
46. Nie załatwiaj niczego w gniewie
47. Zużywaj się, nie rdzewiej
48. Stań się najbardziej zaangażowaną i entuzjastyczną kobietą jaką znasz
49. Nie żyw urazy
50. Okazuj szacunek wszystkiemu co żyje. ...


Teraz czytają je z perspektywy czasu zastanawiam się czy rodzice nie poszli na łatwiznę i nie wynaleźli większości górnolotnych rad w internecie. Większość z nich wydaje się dość mocno znajoma. Ale czy to ważne...ważne, że w ogóle im się chciało przekazać cokolwiek...wtedy tego nie doceniałam. Jednak nie raz...uratowało mnie to przed błędami...czyt. rada 34. Kiedyś prawie spaliłam kuchnię wrzucając zamrożone frytki do rozgrzanego oleju... Dzięki bogom miałam gaśnicę ;) ...zjarała się tylko firanka i moje brwi...

niedziela, 22 września 2013

Made...my...day...:D Weekend...i po weekendzie...


Aloha!!!
Przetrwałam najazd rodziców!!! Udało się bez większych awantur i nieporozumień. Może było tak spokojnie bo Pan X był w pracy na dyżurze. Jedynie musiałam uspokajać mojego kochanego tatę przed zamordowaniem nowego Zięcia Pana Świra. Nie...to nie chodzi o nowego Pana X. Tym razem to ta druga córka kogoś poznała :). Co do powodu niedoszłego mordu...to temat na inny post :) Ale za to kochana Mamusia przywiozła nowe ubranka dla Królika. Takim sposobem Maksik zarobił dwa nowe kombinezony i piękny płaszcz :D. Weekend minął mi na jedzeniu ciasta, rozmowach i ogólnym relaksie z rodzicami...czasami potrzeba takiej odskoczni od rzeczywistości. Ale jak to bywa w życiu wszystko co dobre szybko się kończy...jutro Poniedziałek!!!!!!!!!!!!!!!!!!!













sobota, 21 września 2013

Samodoskonalenie...część 2 Sztuka prostoty...

Aloha!!!
Jak to się mówi kiedy człowiek za dużo siedzi w domu to różne głupie pomysły przychodzą mu do głowy. W tym starciu jestem swoim największym przeciwnikiem. Zmieniam swoje podejście do życia!!! Zmieniam swoją konsumpcyjną rzeczywistość!!! BĘDĘ ŻYĆ PROŚCIEJ!!!

Tej wiosny w mojej chacie
nie ma absolutnie niczego,
jest absolutnie wszystko.
Kobayashi Issa

Mimo tego, że słowa Mistrza, nadal pozostają dla mnie zagadką i to ze do wiosny jest jeszcze daleko. Nie zmienia faktu, że czas coś ze sobą zrobić. Chęć pojawiła się na świecie razem z Królikiem. Początkiem pracy nad sobą było zapisanie się na siłownię i rozpoczęcie biegania. "Jednak, żeby wszystko poszło prawidłowo trzeba zadbać również o silnik" Tak mówił Pan Miecio naprawiając moje auto, które ucierpiało w kontakcie z słupkiem i wymagało nowego lakierowania. Dbanie o ciało to nie wszystko. Teraz czas na czyny. Jeśli już budować siebie na nowo to od samych podstaw. W społeczeństwie zachodnim nie potrafimy już żyć skromnie. Mamy zbyt dużo dóbr materialnych, nadmiar pragnień i pokarmu. Wszystko marnujemy i niszczymy. Trochę zaczęło mnie to męczyć. Przeszkadzam sama sobie...męczę się...i potrzebuję oddechu.

Mam trochę wolnego czasu i chwile kiedy zajmuję się Królikiem. To wystarczająco dużo na pracę nad sobą. Prawda jest taka, że całe życie byłam i jestem zakupoholiczką. Tak muszę się do tego przyznać, po prostu uwielbiam chodzić na zakupy...;D. " Witajcie!!! Jestem blondynką mieszkającą w Wielkim Zadupiu i jestem zakupoholiczka". Nowe buty, torebki, zmiana garderoby co sezon!!! Każda nowa rzeczy jest jak mód na moje skołatane nerwy, rozterki, smutki. Uch...kupno nowych ciuchów nadal brzmi kusząco. Obsesyjnie kocham kupować torebki, buty i...zegarki. Tak mam świra na punkcie zegarków. Nie mam pojęcia dlaczego akurat to. Możliwe, że stanowią znakomity dodatek do garderoby oraz są praktyczne. Pokazują czas wiec są również pożyteczne. Ta... chyba tylko usprawiedliwiam swoją pokaźną kolekcję zegarków. To jednak małe piwo...ilość moich butów dopiero przyprawia o zawrót głowy. Szatanie!!! DLACZEGO PRZEZ TYLE LAT PODDAWAŁAM SIĘ POKUSOM KUPOWANIA TYLU CZŁAPAKÓW!!!!!!!!!! Ich ilość przytłoczyła mnie przy przeprowadzce. Nie miałam pojęcia, że aż tyle ich posiadam. Spokojnie mogła bym zaopatrzyć cały pół żołnierzy w czarne szpilki. Sama nie wiem po co je jeszcze trzymam. W dodatku większość z nich jest do siebie bardzo podobna. Taka prawda, że ponad 90% z nich nie noszę a kolejne 5 % rozpaczliwie wymaga wizyty u butowego doktora, czyli szewca. Ech...w dodatku jestem na tyle leniwa, że wyczyścić mi się ich nie chciało. Teraz takie biedne i brudne leżą na strychu, a ja zastanawiam się co z nimi zrobić. Co do mojej ostatniej obsesji to już brak mi słów. Kocham torebki i zawsze lubiłam...na nie patrzeć. Tak...uwielbiam PATRZEĆ na torebki. Mam nawet specjalny kufer gdzie je wszystkie trzymałam. Uwielbiałam je wyciągać i dobierać do mojego aktualnego humoru. Oczywiście, kończyło się na wybraniu jednej klasycznej torebki, która pasuje do wszystkiego. Dlaczego w przypadku torebek używam czasu przeszłego? Ha...bo poczyniłam pierwsze kroki do wolności. Oddałam 96 % mojej kolekcji.  Zostawiłam sobie tylko te, których naprawdę używałam. Okazało się, że jest ich 4 ;). No proszę, jak nie wile trzeba do szczęścia...wcześniej to nie mogłam zamknąć kufra. Poza zmniejszeniem objętości swojej szafy chcę pracować nad swoim żywieniem. Jeść mniej, skromniej a jednocześnie częściej. Zaczęłam nawet zapisywać swoje posiłki. Daje mi to ogólny pogląd na to co jem. Bodźcem do działania była audycja w radiu mówiąca o co raz cięższym polski społeczeństwie. Wizyta w centrum handlowym była świetnym momentem do zainteresowania się tematem. Obserwował ludzi czekając na swoje jedzenie. Po dokonaniu wstępnych oględzin doszłam do wniosku, że Polacy powoli zamieniają się w Amerykanów. Jesteśmy co raz więksi...aż żal patrzeć. Najgorsze jest to, że większość otyłych stanowiły przedstawicielki tej  piękniejszej części społeczeństwa. Wiem jak to jest być grubą osobą i nie jest to fajne. Nie mam pojęci dlaczego ludzie tyle jedzą. Efektem jest złe samopoczucie i niska samoocena, co z kolei prowadzi do dalszego jedzenia. Zupełnie jak ze mną i moim torebkami. Błędne koło...Może czas się nad sobą zastanowić?
Nie chodzi o dążenie do doskonałości, ale o wzbogacenie życia. Obfitość nie uczy wdzięku ani elegancji. Niszczy duszę i pozbawia wolności. Wystarczy tylko przywołać z pamięci choć by sytuację kogoś z rodziny, który posiadał całe stado porcelanowych kotów lub lalek. Jednak one nie czyniły go szczęśliwym. Chciał ich mieć jeszcze więcej. Świadomość tego niszczy duszę i pozbawia wolności. Prostota zaś rozwiązuje wiele problemów. Nie chodzi tu jedynie o zmiany materialne. Większość z nas podróżuje przez życie ze sporym bagażem materialnym, czasem zdecydowanie zbyt dużym. Wiele naszych rzeczy jest zupełnie niepotrzebna, ale dociera to do nas dopiero w chwili gdy je utracimy.

Mieli dziesiątki pudeł, wypełnionych przedmiotami, kótre
czekały na to, by pewnego dnia ktoś się nimi posłużył.
Mimo to Kleinowie sprawiali wrażenie biednej rodziny.
fragment filmu "Z archiwum X"

piątek, 20 września 2013

Dotyk energii czyli poranna kawa...


Aloha!!!
Uwielbiam kawę...po prostu ubóstwiam i nie dam rady przetrwać dnia bez jej wsparcia. Dla mnie jest to mały dotyk Boga pobudzający do działania. A jak wy postrzegacie poranny kubek czarnego płynu? Nazwa kawy pochodzi prawdopodobnie od arabskiego kahwa. Do większości języków europejskich przeniknęła poprzez tureckie słowo kahve i utworzoną od niego włoską nazwę caffè. Drugą prawdopodobną etymologią nazwy kawa jest nazwa etiopskiego miasta Kaffa, dziś – Kefa. W Polsce pojawiła się po bitwie pod Wiedniem w 1683 w formie tureckiej (choć wcześniej już znana była regionalnie, np. w Kamieńcu Podolskim, gdzie dla wojsk osmańskich stworzono po zajęciu przez nie miasta kawiarnie, tak że i polscy mieszkańcy Kamieńca mogli się wówczas zapoznać z kawą i kawiarnią). Jej dokładna etymologia nie jest znana. Kahva oznacza po arabsku zarówno kawę, jak i wino, z czego drugie znaczenie jest starsze. Często przyjmuje się, że nazwa ta wywodzi się od znanego z uprawy kawy regionu Kaffa w Etiopii. Może ona pochodzić także od słowa kohwet oznaczającego siłę. Podonao już w I wieku p.n.e. owoce kawowca spożywano już z dodatkiem masła i soli. Pobudzające właściwości palonych ziaren bywały obiektem krytyki religijnych ortodoksów, a pierwsze kawiarnie stawały się nieraz forami burzliwych dyskusji.

Do pozytywnych faktów o kawie zaliczyć możne to, że:












niedziela, 15 września 2013

Powrót na parkiet...I wanna dance, and love, and dance again...


Aloha!!!
Od tygodnia znowu tańczę. Powiem jedno, jest ciężko. Po pierwsze pocę się jak prosiak i czuję się jak słoń, a raczej słonica poruszająca się po szkle. Przy każdym postawieniu stopy czuję jak trzęsie się podemną ziemia. Boję się, że pewnego dnia się zarwie i tyle będzie z mojego tańcowania. Po każdym treningu mogę swobodnie podchodzić do konkursu Miss Mokrego Podkoszulka lub Śmierdziuszka Roku. Podczas zajęć dyszę jak parowóz i muszę wypić przynajmniej pół litra wody na jedną godzinę zajęć. Ostatnio łapią mnie nawet skurcze w śródstopiu, czego jeszcze w życiu nie doświadczyłam...to jakiś nowy wymiar bólu. Najgorsze jednak są moje duże cycki w rozmiarze E. Teraz dopiero wiem co to poruszanie się z obciążeniem. Jak bym miała dwa worki piasku przed sobą...koszmar...aż mi głupio kiedy ćwiczę z uczennicami. Nie dość, że bolą to jeszcze żyją swoim własnym życiem. Kiedy się obracam, najpierw idzie mój korpus, a później one...z jakimś minutowym opóźnieniem. Oczywiście używam stanika sportowego. Jednak nie na wiele się on zdaje przy tego typu rozmiarze. Szkoda gadać... Dodajmy do tego jeszcze fakt mojego rozciągnięcia. W trakcie ciąży potrafiłam zrobić szpagat na jedną i drugą nogę...i to bez wcześniejszej rozgrzewki. Teraz to nogi jakoś same mi się spinają i za "Chiny Ludowe" nie chcą się rozjechać. Może jest to związane z traumą powstałą przy porodzie. Sama nie wiem...bynajmniej muszę coś z tym zrobić bo miniaturowe baletnice już się podejrzliwie patrzą, jak same muszą robić szpagaty a ich Pani trener nie...;) cwaniak ze mnie... Plecy to bolą mnie jak babcię z zaawansowanym reumatyzmem. Kręgosłup mam sztywny jak kij bambusowy, a każde włókno moich mięśni woła o pomstę do nieba. Mam zakwas na zakwasie, na którym tworzą się kolejne zakwasy. W dodatku nie mogę dać po sobie nic poznać...w końcu mam być wzorem. Nie wiem czy ja to wszystko przeżyję. Przecież każdy ma granice swojej wytrzymałości!!! Odbudowywanie kondycji to strasznie ciężka robota. Na nic zdało się to moje bieganie i ćwiczenia w domu. Taniec to zupełnie inny świat i kompletnie odmienny rodzaj wysiłku. Ha...a cheerleading...o Panie tu  dopiero jest pasztet...każdy wysoki skok wymaga ode mnie takiego nakładu samo zaparcia, że tylko żuczek gnojak ma chyba podobną siłę woli kiedy toczy kulkę. Wiem...narzekam...ale powiem tylko jednko KOCHAM TEN BÓL!!!!!!!!!!!!  Za każdym razem kiedy pokonuję swoje granice czuję się  jak nowo narodzona. Kiedy udaje mi się wykonać pełny skok, jestem z siebie tak dumna, że moje ego sięga księżyca. I chyba o to w tym wszystkim chodzi. Taniec to radość, którą odczuwam odkąd pamiętam. Tak bardzo mi tego brakowało...

 Taniec i cheerleading to czysta radość...tu nie ma granic...wszyscy są równi...Taniec to ruch...każdego dnia tańczymy nawet gdy śpimy :D





czwartek, 12 września 2013

Made My Day :D Best przyjaciel jest na zawsze :D



Nikt nie ma na własność wschodu słońca, który zachwycił nas pewnego wieczoru - ciągnął. - Tak samo jak nikt nie może mieć na własność pochmurnego popołudnia i deszczu dzwo­niące­go o szyby ani spokoju, jaki roztacza wokół śpiące dziecko, ani też magicznej chwili, gdy fala morska rozbija się o skały. Nikt nie może mieć na własność tego, co na Ziemi najpiękniejsze, ale każdy może to poznać i pokochać.

Paulo Coelho











niedziela, 8 września 2013

Białe majty, Zemsta faraona, Maraton truchcikiem i kajaki w ogrodzie...czyli odwiedziny u rodziny...family time...

Aloha!!!
Dzisiaj postanowiłam poruszyć temat, który dotyka większości. A przede wszystkim tych, którzy nie mieszkają już z rodzicami. Oto moja wersja:

ODWIEDZINY U RODZICÓW!!!

U mnie w domu jest to temat na czasie, ponieważ ostatnio razem z Panem X i Królikiem odwiedziłam zarówno swoich jak jego rodziców. Obydwie wizyty były totalnie odmienne. A jednak nie spodziewałam się jak mogą być równocześnie męczące. Osobiście kocham swoich rodziców nad życie i naprawdę jestem im wdzięczna za to, że mnie tak wychowali. Nie mogłam lepiej trafić. Nie byli terrorystami i nie znęcali się nade mną, to jednak jak to się mówi "wszędzie dobrze ale w SWOIM domu najlepiej". Wiadomo, jestem już całkiem dorosłą osobą, dla potwierdzenia dodam, że mam pracę, mężulka, dziecko, dwa psy i dom z drzewem (tak nadal tam stoi, jakoś nie mam serca go wyciąć). To jednak gdy wracam do mojego rodzinnego gniazda, zostaję od razu wciśnięta w rolę z przed lat. Nie do wiary jak strasznie potrafi być upierdliwy nadmiar rodzicielskiej miłości. Czasami wydaje mi się, że rodzice zatrzymują się na pewnym poziomie naszego dorastania i w miarę upływu lat zdają się nie zauważać, że z małej dziewczynki zmieniamy się w dorosłą kobietę a z chłopca w mężczyznę (tutaj jednak istnieją pewne odchylenia od reguły ponieważ nie każdy chłopiec staje się mężczyzną, czasami zatrzymuje się na poziomie ośmiolatka i tak mu zostaje) . Jakiś czas temu zasłyszałam pewną piosenkę zespołu Queen "Too much live will kill you", może nie dokładnie tyczy on się rodzicielskiej miłości to jednak ta mała linijka idealnie tu pasuje. Kojarzycie ten moment kiedy pojawiacie się w domu i nagle zalewa was fala rodzicielskich dłoni, całusów i przytulania . Szczerze uwielbiam to jak o mnie dba i stara się ze wszystkich sił mi dogodzić. Nie każdy ma takie szczęście, że rodzina cieszy się na twój widok. Jednak chwilami czuję się przytłoczona, szczególnie kiedy wszystko zostaje załatwiane, zrobione lub kupione bez mojej wiedzy. Wyjeżdżając od rodziców czy to jednych czy drugich zawsze mamy ze sobą 3 razy więcej bagażu niż wcześniej. Jakimś dziwnym trafem wszystko ulega rozmnożeniu przez pączkowanie, i zamiast 2 walizek, wracamy z 5 ;). Mistrzem sytuacji jest jednak pewna osoba, która bez problemu potrafi paradować w samej bieliźnie po domu, gdy wpadamy w odwiedziny. He...nie wiem jak udawało mi się nie zwracać uwagi na białe slipki przemykające co jakiś czas na korytarzu. Chyba po prostu nie dziwił mnie ten fakt. Gorzej tylko, że taka sytuacja mam miejsce, gdy Pan X akurat przemierza niewielki dystans między pokojami. Kiedy biedak siada na kanapie z miną martwego szopa, już wiem co się stało. Gdyby wzrok mógł zabijać Białe Slipy miały by wypaloną dziurę na tyłku. Kiedyś też nie zwracałam uwagi na to jak mój tato uwielbia palić w toalecie. Jak można siedzieć w pomieszczeniu tak małym pełnym dymu...nawet nowa wentylacja sobie nie radzi z takimi oparami. Najgorsze jest w tym wszystkim to, że jakimś dziwnym trafem ja wchodzę następna do toalety. Aaaa!!! Jak moja mama to znosi...święta babka...Niezłomna kobieta o odporności tarpana i delikatności pneumatycznego młota, postrach ludzkości. Jak moja  kochana rodzicielka, o wzroście 150 cm w butach na obcasie, potrafi wrzasnąć na Białe Slipy to cały dom się trzęsie, a jej krzyk słychać w górach Ural. Aż strach się bać jak czasami staram się bronić Białe Slipy przed nieuchronną zemstą. Niestety czasami daję się wmanewrować w domowe potyczki. Spotyka mnie wtedy jawna niesprawiedliwość. Ponieważ chcąc załagodzić sytuację mój kochany tato (tak...jego pomysły są najczęstszym powodem rodzinnych sprzeczek) wykorzystuje sytuację i po angielsku ulatnia się z domu. A ja pozostaję z rozżaloną drugą stroną sporu. Nie dziwcie się tak, że jedna osoba potrafi aż tak namieszać. Gdyby, ktoś u was wpadł by na pomysł budowania łodzi w środku ogrodu lub zakładania mariny kajakowej (do najbliższego jeziora 50 km, a oczka wodnego w ogrodzie nie ma) to też was by szlak trafił. Kolejną sprawą są rewolucje żołądkowe. Czy to u jednych czy u drugich rodziców...zawsze czeka mnie "zemsta faraona". Nie mam pojęcia jak znajduje drogę z Egiptu do Polski, to jednak nie da się ukryć, że bez węgla w odwiedziny do rodziny nie da rady. Wydaje mi się, że to kwestia diety. U nas w domu panuje prawie wegetariańska dieta. Wszystko jest lekkie i delikatne...sama o to dbam :D. Gdy jednak wpadamy do teściów czy rodziców to każda strona stara się nas utuczyć w jak najkruchszym czasie. Golonki, schabowe, rolady, ciasta, lody, sosy...i to wszystko zakrapiane lekką nutą sam opędzonej nalewki (moja rodzina) czy bimbru ( rodzina Pana X). O bracie i po zabawie... mamy dobre 2 tygodnie dochodzenia do siebie. Kolejną kwestią są maraton odwiedzania wszystkich pozostałych osób z rodziny. U mnie to jeszcze pół biedy bo na liście koniecznych miejsc do zwiedzenia są tylko dziadkowie. Prawdziwe podchody zaczynają się w "Kopydłowie" u Pana X. Mamo tam to trzeba pół wsi odwiedzić. Ponad połowa mieściny to  kuzyni, kuzynki, ciocie, wujkowie i znajomi. Tak więc trzeba wstać około 6 rano, żeby zdążyć się ogarnąć. Co ważne trzeba mieć wygodne buty i kompletnie pusty żołądek. Bo po pierwsze wszędzie chodzimy na piechotę, a po drugie każdy częstuje nas obiadem. 
Tak więc, rodzinne zjazdy są dobre... ale raz na jakiś czas. W szczególności, że jeśli kogoś się nie widzi dłuższy czas to bardziej się go docenia...i tęskni. :D

wtorek, 3 września 2013

Made My Day...shhhh...I'm hiding from negative people...


ALOHA!!! Dzisiaj mały, krótki post o negatywach życia. Od pewnego czasu dostaję do moich kochanych "czytaczy" pozytywne wibracje. Zastanawiałam się co takiego wyróżnia moje wypociny od innych. Rozmawiając z osobami, które czytają bloga dowiedziałam się, że jest po prostu pozytywny. Szczerze dziękuję za taką ocenę i mam nadzieję, że dalej będzie rozwijał się w tę stronę. 
Hym...Zaintrygowało mnie jednak to stwierdzenie. Zaczęłam się więc szperać w internecie i szukać innych pozytywnych blogów. W mojej głowie zaistniała nowa misja: "znaleźć pozytywnego blogera". Powiem wam, że naprawdę przejęłam się sprawom i rozpoczęłam swoje śledztwo. Zaczęłam od bardziej popularnych serwisów i przeszłam przez mniej odwiedzane. Moja refleksja jest taka...są pozytywne blogi. W większości jednak dotyczą mody lub kulinariów. Naprawdę ciężko jest znaleźć blogera, który by mówił o sowim codziennym życiu w sposób pozytywny. Nie wiem czy to wynika z polskiej natury, czy może po prostu człowiek jest istotą, która uwielbia negatywne chwile. Może w pewien sposób smutne i ciężkie chwile innych powodują, że czujemy się lepiej. Nasze życie nie jest takie szare i okazuje się, że inny mają gorzej. Wystarczy spojrzeć w TV gdzie aż roi się od przykrych emocji. Te wszystkie programy np. o zdradach lub same serwisy informacyjne. Aż ciężko je oglądać bo człowiek łapie znieczulicę, tyle złego dzieje się na świecie. Dlatego nie oglądam wiadomości. Co jakiś czas sprawdzam tylko ogólne informacje. Staram się jednak skupić na tym co dobre. Moim przeciwieństwem jest Pan X. On uwielbia wszelkiego rodzaju dramaty. Już na prawdę nie wiem ile ja się nasłuchałam o jego ciężkim życiu w pracy i głupocie ludzi. Z całą świadomością mogę powiedzieć, że żółć goryczy go kiedyś zaleje, a brak pozytywnych myśli spowoduje, że ja oszaleje. Tak ja...ponieważ ja tego muszę słuchać. Ile można narzekać...?! Przecież to i tak nic nie pomaga...Zawsze staram się znajdować coś pozytywnego. Niestety, ledwie zażegnam jeden kryzys, pojawia się nowy. I tak "w kółko macieju". Wystarczy jeden, dyżur w publicznym szpitalu a Pan X zmienia się w zgryźliwego starucha, po 90, którego zżera artretyzm. Staliście kiedyś w kolejce do lekarza z grupą starszych ludzi? Gderają...gderają...i gderają...a ciebie trafia szlak...tak własnie czasami się czuję. Ale  powiem wam jedno... Dzięki temu biadoleniu opanowałam pewną sztukę, potrafię wyłączyć się z rozmowy tak, że naprawdę nic do mnie nie dociera. Ktoś coś do mnie mówi i mówi, a ja nic. Jestem w swoim błogim świecie pełnym jednorożców i tęczy. Gorzej tylko, kiedy ktoś się o coś mnie zapyta. Wtedy mam problem bo albo przyznam się do tego, że nic nie słuchałam albo udam głupią. He..dzięki moim blond włosom sporo osób mi wybacza. Zwalają mój "daleko posunięty debilizm" na fakt bycia blondynką ;).