niedziela, 8 września 2013

Białe majty, Zemsta faraona, Maraton truchcikiem i kajaki w ogrodzie...czyli odwiedziny u rodziny...family time...

Aloha!!!
Dzisiaj postanowiłam poruszyć temat, który dotyka większości. A przede wszystkim tych, którzy nie mieszkają już z rodzicami. Oto moja wersja:

ODWIEDZINY U RODZICÓW!!!

U mnie w domu jest to temat na czasie, ponieważ ostatnio razem z Panem X i Królikiem odwiedziłam zarówno swoich jak jego rodziców. Obydwie wizyty były totalnie odmienne. A jednak nie spodziewałam się jak mogą być równocześnie męczące. Osobiście kocham swoich rodziców nad życie i naprawdę jestem im wdzięczna za to, że mnie tak wychowali. Nie mogłam lepiej trafić. Nie byli terrorystami i nie znęcali się nade mną, to jednak jak to się mówi "wszędzie dobrze ale w SWOIM domu najlepiej". Wiadomo, jestem już całkiem dorosłą osobą, dla potwierdzenia dodam, że mam pracę, mężulka, dziecko, dwa psy i dom z drzewem (tak nadal tam stoi, jakoś nie mam serca go wyciąć). To jednak gdy wracam do mojego rodzinnego gniazda, zostaję od razu wciśnięta w rolę z przed lat. Nie do wiary jak strasznie potrafi być upierdliwy nadmiar rodzicielskiej miłości. Czasami wydaje mi się, że rodzice zatrzymują się na pewnym poziomie naszego dorastania i w miarę upływu lat zdają się nie zauważać, że z małej dziewczynki zmieniamy się w dorosłą kobietę a z chłopca w mężczyznę (tutaj jednak istnieją pewne odchylenia od reguły ponieważ nie każdy chłopiec staje się mężczyzną, czasami zatrzymuje się na poziomie ośmiolatka i tak mu zostaje) . Jakiś czas temu zasłyszałam pewną piosenkę zespołu Queen "Too much live will kill you", może nie dokładnie tyczy on się rodzicielskiej miłości to jednak ta mała linijka idealnie tu pasuje. Kojarzycie ten moment kiedy pojawiacie się w domu i nagle zalewa was fala rodzicielskich dłoni, całusów i przytulania . Szczerze uwielbiam to jak o mnie dba i stara się ze wszystkich sił mi dogodzić. Nie każdy ma takie szczęście, że rodzina cieszy się na twój widok. Jednak chwilami czuję się przytłoczona, szczególnie kiedy wszystko zostaje załatwiane, zrobione lub kupione bez mojej wiedzy. Wyjeżdżając od rodziców czy to jednych czy drugich zawsze mamy ze sobą 3 razy więcej bagażu niż wcześniej. Jakimś dziwnym trafem wszystko ulega rozmnożeniu przez pączkowanie, i zamiast 2 walizek, wracamy z 5 ;). Mistrzem sytuacji jest jednak pewna osoba, która bez problemu potrafi paradować w samej bieliźnie po domu, gdy wpadamy w odwiedziny. He...nie wiem jak udawało mi się nie zwracać uwagi na białe slipki przemykające co jakiś czas na korytarzu. Chyba po prostu nie dziwił mnie ten fakt. Gorzej tylko, że taka sytuacja mam miejsce, gdy Pan X akurat przemierza niewielki dystans między pokojami. Kiedy biedak siada na kanapie z miną martwego szopa, już wiem co się stało. Gdyby wzrok mógł zabijać Białe Slipy miały by wypaloną dziurę na tyłku. Kiedyś też nie zwracałam uwagi na to jak mój tato uwielbia palić w toalecie. Jak można siedzieć w pomieszczeniu tak małym pełnym dymu...nawet nowa wentylacja sobie nie radzi z takimi oparami. Najgorsze jest w tym wszystkim to, że jakimś dziwnym trafem ja wchodzę następna do toalety. Aaaa!!! Jak moja mama to znosi...święta babka...Niezłomna kobieta o odporności tarpana i delikatności pneumatycznego młota, postrach ludzkości. Jak moja  kochana rodzicielka, o wzroście 150 cm w butach na obcasie, potrafi wrzasnąć na Białe Slipy to cały dom się trzęsie, a jej krzyk słychać w górach Ural. Aż strach się bać jak czasami staram się bronić Białe Slipy przed nieuchronną zemstą. Niestety czasami daję się wmanewrować w domowe potyczki. Spotyka mnie wtedy jawna niesprawiedliwość. Ponieważ chcąc załagodzić sytuację mój kochany tato (tak...jego pomysły są najczęstszym powodem rodzinnych sprzeczek) wykorzystuje sytuację i po angielsku ulatnia się z domu. A ja pozostaję z rozżaloną drugą stroną sporu. Nie dziwcie się tak, że jedna osoba potrafi aż tak namieszać. Gdyby, ktoś u was wpadł by na pomysł budowania łodzi w środku ogrodu lub zakładania mariny kajakowej (do najbliższego jeziora 50 km, a oczka wodnego w ogrodzie nie ma) to też was by szlak trafił. Kolejną sprawą są rewolucje żołądkowe. Czy to u jednych czy u drugich rodziców...zawsze czeka mnie "zemsta faraona". Nie mam pojęcia jak znajduje drogę z Egiptu do Polski, to jednak nie da się ukryć, że bez węgla w odwiedziny do rodziny nie da rady. Wydaje mi się, że to kwestia diety. U nas w domu panuje prawie wegetariańska dieta. Wszystko jest lekkie i delikatne...sama o to dbam :D. Gdy jednak wpadamy do teściów czy rodziców to każda strona stara się nas utuczyć w jak najkruchszym czasie. Golonki, schabowe, rolady, ciasta, lody, sosy...i to wszystko zakrapiane lekką nutą sam opędzonej nalewki (moja rodzina) czy bimbru ( rodzina Pana X). O bracie i po zabawie... mamy dobre 2 tygodnie dochodzenia do siebie. Kolejną kwestią są maraton odwiedzania wszystkich pozostałych osób z rodziny. U mnie to jeszcze pół biedy bo na liście koniecznych miejsc do zwiedzenia są tylko dziadkowie. Prawdziwe podchody zaczynają się w "Kopydłowie" u Pana X. Mamo tam to trzeba pół wsi odwiedzić. Ponad połowa mieściny to  kuzyni, kuzynki, ciocie, wujkowie i znajomi. Tak więc trzeba wstać około 6 rano, żeby zdążyć się ogarnąć. Co ważne trzeba mieć wygodne buty i kompletnie pusty żołądek. Bo po pierwsze wszędzie chodzimy na piechotę, a po drugie każdy częstuje nas obiadem. 
Tak więc, rodzinne zjazdy są dobre... ale raz na jakiś czas. W szczególności, że jeśli kogoś się nie widzi dłuższy czas to bardziej się go docenia...i tęskni. :D

1 komentarz: