niedziela, 23 marca 2014

Made My Day....:D Czyli dzień jak co dzień na wsi...:D

Aloha!!!

Pamiętam jak dziś, że kiedyś zarzekałam się, "nie będę mieszkać na wsi". I co?! Wyszło jak zawsze...mała mieścina na końcu świata stała się moim domem. Teraz całymi dniami walczę z błotem, pyłem i szalonymi kierowcami. Chyba tylko na naszej wsi nie strach ludziom zasuwać samochodem po dziurach z prędkością dozwoloną na autostradzie. Jakiś czas temu usłyszałam, że można tu uprawiać dyscypliny sportowe takie jak bieg na krótki dystans (ucieczka przed pędzącym autem), skok w dal przez dziury na drodze  czy gra survivalowa pt. "traf do domu w egipskich ciemnościach". Od siebie mogę dodać przeprawę przez bagno do auta i domu. Ilość błota zaskakuje mnie za każdym razem kiedy spadnie deszcz. Ale mimo wszystko lubię tu mieszkać...:) 




Jak by ktoś nie zganął jest to sernik :D "Metamorfoza" Gdańsk :D
Czekanie na zajęcia...chyba czas kupić nowe buty do treningów:)

Mały podgląd na Wieś na końcu świata ...:




Bezglutenowy baton Brownie... bez szału...ale kawa z chilli i czekoladą super :D
Śniadanie z mężem...rzadko jest taka okazja...

Friends forever...:D

czwartek, 20 marca 2014

Jestem Histeryczką...






Aloha!!!

Stanowczo jestem histeryczką. Przyznaję się bez bicia...jestem panikarą i to hipochondryczną. Nie szanuję swojego ciała i w ogóle go nie słucham. Jedynie zużywam, aż nie padnie. Dlaczego tak uważam? A dlatego, że z własnej głupoty znowu odwiedziłam szpital i to jako pacjent. Zacznijmy jednak od początku.
Od jakiś 3 tygodni po każdym treningu czułam okrutne bóle w łydkach. Najgorsze było jednak uczucie przy skokach kiedy moja noga uderzała w parkiet jak w beton. Zupełnie jak by moim nogom zabrakło amortyzatorów. Oczywiście będąc "najmądrzejszą na świecie" zbagatelizowałam problem. W końcu chodzę na jogę, ćwiczę regularnie i względnie dbam o siebie. Zapomniałam jednak, że od paru dni prawie nie sypiałam (Mały Książę lunatykuje w nocy). W łóżeczku wędruje z zamkniętymi oczami rozmawiając sam ze sobą w swoim dziecięcy narzeczu. Ta informacja została zupełnie wyparta przez mój umysł. W mojej głowie pojawiały się slogany typu: "jak to tak...ja nie dam rady", "przecież nic mi nie jest...jeszcze chodzę", albo mój ulubiony "rozchodzę to". Tak więc 3 tygodnie od pierwszego incydentu wróciłam do domu po 3 godzinnym treningu. Wzięłam prysznic, przywitałam się z synkiem i Panem X. Po czym chciałam sobie poleniuchować na sofie... Tak sobie odpoczęłam, że przy wskakiwaniu ślizgiem na kanapę poczułam przeszywający ból z boku kolana. Z bólu wydarłam się sycząc jak wściekła kobra. Moje ciało zatrzymałam się w jakiejś dziwnie nie naturalnej pozycji. I koniec... nie mogłam wyprostować ani zgiąć nogi. Pojawił się przeszywający ból...Czułam jak by ktoś próbował mi złamać wszystkie kości. W tym samym momencie Królik stwierdził, że świetną zabawą była by wspinaczka po mamie i "dawaj" zapakował mi się na kolana. Mój błagalny wzrok nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia, a oczy maluszka pytał "Mamo dlaczego tak dziwnie się wyginasz?". Dzięki bogom Pan X szybko interweniował i widząc moje łzy bólu, zabrał Brzdąca i przeniósł mnie na własnych rękach (szaleństwo...chyba jednak nie ważę "tony") do wanny, żeby rozluźnić nogę ciepłą wodą. Kiedy na nowo zaczęłam racjonalnie myśleć...zauważyłam, że siedzę w wodzie po pas i ściskam słuchawkę prysznica lejąc wodę. Po paru chwilach takiego zabiegu moje emocje opadły, a noga powoli zaczęłam się prostować. Ból jednak pozostał a próby samodzielnego wstania kończyły się jednym wielkim pluskiem do wody. Plusem całej sytuacji był fakt umytej podłogi od rozbryzgów po moich upadkach. Gorzej jednak, że nie mogłam ani stanąć na stopie ani jej zgiąć grzbietowo. Najgorszy koszmar trenera zaczął zbliżać się wielkimi krokami. Dobrze, że mam w domu mojego prywatnego lekarza, który ma kolegów ortopedów. Pan X stanął na wysokości zadania. Najpierw ogarną i zapakował do auta wszystkie niezbędne rzeczy dla Królika. Później pomógł mi wyjść z wanny, ubrać się i władował mnie, Malucha i siebie do auta. Na sam koniec zawiózł do siebie do szpitala. Po drodze lamentowałam nad swoim losem i użalałam się nad sobą. Cierpliwe znosił moje majaki, a wiem że potrafię być męcząca.  Oczywiście próbowałam na siłę nastawić sobie nogę będąc przekonaną, że to coś w kolanie źle się ustawiło. Kończyło się to jednak wiązanką niecenzuralnych słów i przenikliwym bólem. Przez pewien czas miałam nadzieję, że na widok szpitala dostanę cudownego ozdrowienia. Często się mi się tak zdarzało, że jadąc do lekarza nagle przestawałam kaszleć i gorączkować.  Zwykle lekarz patrzy na mnie jak na symulantkę^^. Tym razem się nie udało. Gdy dojechaliśmy do szpitala jakimś cudem udało mi się dotrzeć do windy i trafić na odział ortopedii. Tam bardzo miły i mało delikatny lekarz kazał samodzielnie zdjąć buty, po czym miałam wskoczyć na kozetkę. Spojrzałam na niego jak na "potwora" zmuszającego mnie do takiej męki. Jakimś magicznym sposobem wgramoliłam się niezgrabnie na szpitalne łóżko po czym zaczęło się najgorsze. Machaniom i wyginaniom mojej biednej kończyny nie było końca. Po bardzo bolesnej diagnozie...dowiedziałam się, że to przykurcz pasma biodrowo-piszczelowego i jednie co może mi pomóc to rehabilitacja. "TAK!!! A JEDNAK BĘDĘ ŻYĆ"...pełna radości podziękowałam grzecznie za pomoc i poprawę humoru...Po czym znowu musiałam teleportować się z kozetki na podłogę do windy i auta. W drodze powrotnej w kółko dziękowałam mojemu domowemu wybawicielowi i kompletnie zapomniałam o nodze. Kiedy już dojechaliśmy do domu wysiadłam na podjazd i doznałam cudownego ozdrowienia. Tak...zupełnie sama bez kul stanęłam na dwóch nogach i powędrowałam do domu...Ten ortopeda musiał mieć jakąś magiczną moc w rękach. To nie możliwe, żeby mi przeszło od tak. A jednak :)...tak więc oficjalnie jestem histeryczką...:D